Dom rodzinny Heleny Bohle Szackiej (Jurowiecka 46 od strony Białki dom i 26 łaźnia). W domu mieli telefon, co wówczas było rzadkością. W książce telefonicznej z 1938 roku widnieje wpis: 20 50, Bole Aleksander, ul. Jurowiecka 46.
Helena przyszła na świat w 1928 roku. Na terenie działki oprócz drewnianego domu był stary sad i zarośnięte oczko wodne. Helena lubiła się tam chować z książką i kromka chleba. Jej dzieciństwo było szczęśliwe.
Tak wspominała je po latach w wywiadzie przeprowadzonym przez Ewę Czerwiakowską w 2005 roku:
“Moje dzieciństwo (...) cóż, właściwie było dobre.
Miałam kochających rodziców, starszą siostrę.
Sama byłam bardzo nieśmiała.
Moje najlepsze chwile były w tym sadzie, w tym starym domu, w którym kiedyś mieszkała rodzina mojego ojca, a później cała rodzina.
Tam było poddasze. [...]
To była prawdziwa skarbnica!
Były tam stare listy, pamiątki, srebrne wisiorki, książki, ogromna ilość książek.
To tam pierwszy raz zetknęłam się z książkami o sztuce. [...]
Wszystko to było dla mnie bardzo ekscytujące.
A listy, listy, które nie zawsze były przeznaczone dla dziecka, prawda?
Listy miłosne, bardzo piękne listy.
[...]Najważniejsza była Franciszka. Dzisiaj już takich nie ma. To była wiejska dziewczyna, która, mając lat 17, przyszła do mojej babci i przez całe życie pozostała w rodzinie Bohlów. Wydawała mi się stara, chociaż pewnie stara jeszcze nie była. Miała trochę haczykowaty nos, siwe włosy. Spała w kuchni, w skrzyni, którą się nazywało Schlafbank. Na dzień się ją zamykało, a w środku był materac i pościel. Franciszka siadała na tej skrzyni, ja sadowiłam się obok niej na stołeczku z ogromnym kotem Maćkiem, i opowiadała mi historie rodzinne, które może nie zawsze były stosowne dla uszu dziecka, ale mnie szalenie fascynowały. Bardzo ją kochałam Tak, takie było moje dzieciństwo do wybuchu wojny.”
Matka Heleny Maria Fania Tobolska pochodziła z rodziny żydowskiej. Dom nie był ani żydowski ani ewangelicki. Helena była przypisana, jak jej ojciec, do parafii ewangelickiej. Helena sama o sobie mówiła: “Jestem takim zabawnym mieszańcem. Ojciec pochodził z niemieckiej rodziny, babcia z flamandzkiej, mama z żydowskiej. Było tylko trochę zabawnych elementów przejętych z ewangelickiej zwyczajowości, nieznanej w polskich domach. Na przykład na Wielkanoc tatuś chował jajeczka w gniazdkach w ogrodzie i my musiałyśmy ich szukać. A jak były żydowskie święta, to tatuś mówił: „Słuchaj, Maryla, żydowskie święta, masz zrobić kluski macowe!” To był chyba jedyny akcent żydowski. Nie zostałam wychowana religijnie. Formalnie byłam ewangeliczką, bo musiałam przyjąć religię ojca, ale ponieważ wychowywałam się w Polsce, w dorosłym życiu przejęłam zwyczaje polskiego katolicyzmu, jak wigilia i inne święta. To wszystko tworzy atmosferę, jest jak zapach powietrza, którym człowiek przesiąka. Na swój sposób jestem zresztą wierząca, chociaż nie przynależę do żadnego Kościoła.”